„Dwa Gwoździe” to groteskowa seria oparta o stare podania, księgi magiczne oraz wierzenia przeróżnych religii i kultów pogańskich. Obraza uczuć religijnych gwarantowana! Jeżeli jesteś osobą wierzącą, ta lektura niekoniecznie jest dla Ciebie. Jeżeli z kolei lubisz takie mieszanki, to polecam tego komiksiarza.
Uwielbiam obserwować jak Ottoich mozolnie buduje swoją karierę i jakie ma na nią pomysły.Autor Dwóch gwoździ ma prawo być zmęczony. By się przebić do szerszej świadomości jeździ z konwentu na konwent, targa te swoje komiksiki i godzinami siedząc za stolikiem, uśmiecha się do przechodniów próbując zainteresować ich swoją ofertą. Ale niczym wytrawny handlowiec, rozumie dobrze, że łaskawość czytelnicza na pstrym koniu jeździ i nudzi się dość szybko. Więc stara się uatrakcyjnić merch, z sezonu na sezon przygotowując coś nowego. Mimo, iż jest płodnym artystą, nie jest w stanie dostarczać nowego kontentu na wszystkie ważniejsze imprezy komiksowe. Więc kombinuje. A to przynosi jakieś drewniane torngarsuki, a to wydaje jakieś okultystyczne inkantacje, a to… sięga do szuflady i drukuje wczesne rzeczy z czasów, gdy jedynym czytelnikiem była żona. Tak oto światu objawił się Metal – zbiór kilku starych shortów zebranych w niewielką książeczkę. Przy czym nie jest to typowy skok na kasę – autor na każdym kroku podkreśla, że całą zawartość można ściągnąć za free na jego stronie. Identyczna informacja znajduje się także na tylnej okładce. Ottoich takimi podstępami robi wszystko by jak najbardziej skrócić dystans między czytelnikiem a twórcą. Jakby chciał powiedzieć – ot, mam tu dla ciebie takie cóś, jak zechcesz to kupić to mogę ci machnąć wrys a przy okazji pogadamy chwilę o rzeczach ważnych i nieważnych.
Graficznie OttoIch cały czas jest wierny swojemu pięknie brzydkiemu stylowi, nie zmienia się on na tyle, by szokować. Dla mnie cały czas to miły widok, który jest znakomitą przeciwwagą dla superbohaterszczyzny i jej pstrokatego lica, które od kilka lat nie chce zejść z piedestału pomysłów. Największą niespodzianką był dla mnie projekt nieba jak i jego mieszkańców, gdyż tutaj wymyśliłem sobie, że będzie pięknie. A tak naprawdę nie ma żadnej różnicy, każdy jest szkaradny, niezależnie od pochodzenia. Wrażenie robi graficzny projekt Boga, jego sposób wymowy, jak i cała świta. Zaskakujący wizerunek Maryi to już w ogóle odważny pomysł, który nie mieści się w głowie i jest aktem odwago autora.
Czy opowieść o dwóch agentach specjalnych musi być kolorową wydmuszką migoczącą dynamicznymi sekwencjami, próbującą przyśpieszyć tempo scenami pościgów i niewnoszącą niczego szczególnego oprócz rozrywki? Nie, żebym miał coś do powyższego, ale nadal odpowiedź to nie. Dwa gwoździe. Tom 2 kupiłem na próbę, czy warto i już żałuję, że nie wziąłem od razu wszystkich trzech albumików, bo Ottoichart stworzył serię gęstą niczym smoła w piekielnym kotle, która mocno wchodzi do głowy.
Bohaterów jest dwóch, pierwszy to Błotnik, leszy, słowiański demon lasu zwany czasem wilczym pasterzem. Drugi to Torngarsuk, inuicki bóg przedstawiany jako jednoręki człowiek albo niedźwiedź, choć tutaj przypomina wilka (choć na końcu tego tomu znalazło się stwierdzenie, że „to nigdy nie był wilk, to był niedźwiedź”). Obaj niczym para cyngli, czy zgodnie z tytułem gwoździ pracują na zlecenie Lucyfera. Co robią te stworzenia w piekle? Bóg chrześcijan jest bogiem niezwykle zazdrosnym i już w pierwszym swoim przykazaniu określa, że innych bogów nie ma. Takie działanie powoduje, że dotychczasowe bóstwa muszą się gdzieś podziać.
Błotnik i Torngarsuk nie są do końca zadowoleni ze swoich ról, ale jak mawiał klasyk „co zrobisz, jak nic nie zrobisz”. Trzeba tańczyć tak, jak zagra orkiestra. Konstrukcja każdego tomu zakłada dwie misje, odpowiadające dwóm opowiadaniom. Tym razem para gwoździ sprawdzi, czy Thomasowi Edisonowi udało się skonstruować aparat dusz, umożliwiający rozmowę z zaświatami w „Telefonie do piekła” oraz spróbuje odpowiedzieć na pytanie, czy Bóg istnieje w „Matce wilków”.